Macie kota? A więc macie i nocne życie!
Chcąc, nie chcąc, noc to naturalny czas na kocie zabawy, polowania i wszelkiego rodzaju aktywność. Zasadniczo wcale mi to nie przeszkadza. Choć bywa, że mam ochotę je udusić...
Ostatni weekend przebiegł w miarę spokojnie, wyspałam się, więc próbując zasnąć w niedzielę koło północy, a nie byłam specjalnie senna. Ale w poniedziałek rano praca, więc staram się jak mogę. Staram, a koty robią co mogą, żeby mi nie wyszło :)
A wyglądało to mniej więcej tak:
Leżę. Sen prawie prawie przyszedł i... Hop. Ktoś ląduje na poduszce obok mojej twarzy. Ociera się, mruczy. Spać nie chce, chce miziania. Mam futro w nosie i generalnie dość delikwenta (to Kaprys, po ciemku ma więcej odwagi niż w dzień). Każę mu opuścić moje łóżko. Schodzi. Chwila ciszy.
Za moment telepanie roletą. To Chadzik chce popatrzeć co tam w nocy na dworze inne koty wyrabiają (zasłaniam okno, bo mi latarnie świecą po oczach). Łup, łup, łup... No ok, odsłaniam mu. Kładę się. Cisza... Będę spała...
Bum! Ocknęłam się. To koty zeskakują jeden po drugim z parapetu i pędzą przed siebie w stronę kuchni. Gonitwy czas rozpocząć...
Nie, tego mam już dość!
Wstaję, sypię im do piski ukochane chrupki i cichaczem zamykam się w sypialni. Może nie zauważą? ;)
Z daleka dobiega mnie energiczne chrupanie Chadzika (Kaprys niezadowolony, bo woli saszetki, obraził się). Spokój. Zaraz pewnie zasnę...
A guzik! Słyszę jak mi kocie pazurzyska drapią w drzwi. Nie żeby rozorać drewno, ale tak od spodu, jakby chciał je unieść i tą metodą otworzyć. Cwany jest! Wie, że w taki sposób można otworzyć wszystkie szafki w pokoju (mechanizm naciskania nie dał się opanować, więc otwiera podważaniem). Niestety, na drzwi to nie działa, nie otwierają się, więc drapie zawzięcie i do tego miauczy zawodząco.
Pisałam już, że nadal nie śpię?
Wstaję więc i z daleka wyrażam dezaprobatę. Nastaje cisza kiedy staję w drzwiach pokoju. Koty grzeczniutko maszerują w stronę swoich legowisk i udają, że będą spały.
A może wreszcie będą?
Szczęśliwa jak skowronek (po drugiej jest, ale co tam) kładę się znów do łóżka. Prawie prawie zasypiam, kiedy słyszę że...
Kot wymiotuje. Zakładam, że to Kaprys, bo ma dłuższą sierść i częściej mu się to zdarza. Rozważam proces powstania. Stwierdzam, że za żadne skarby nie wstanę i sprzątnę to rano. Potem uświadamiam sobie, że w przedpokoju mam chropowatą terakotę i że rano będę to musiała skrobać druciakiem i czym tam jeszcze, żeby z rowków wydobyć. Fatalna perspektywa.
Wstaję.
Rozpoczynam poszukiwania kałuży z kłaczkami. W kuchni nie ma, w pokoju nie ma, w przedpokoju nie ma, w łazience nie ma... Co jest? Wszystkie światła zapalone (koty znów ożywione nadzieją, że jednak wstanę i będziemy się bawić), ale nie widzę. I wreszcie znalazłam! Pięknie trafiło mu się do buta (adidas, szczęśliwie nie mój :D)! Wydobywam, ale but do prania. Sprzątam, wrzucam adidasy do kosza w łazience.
Zerkam na zegarek - prawie trzecia....
Ale od trzeciej to spałam jak zabita. I następną noc też. Byłam tak padnięta, że nawet zjazdu Harleyowców na środku pokoju bym nie zauważyła :D
Na moje nieszczęście dziś jestem wypoczęta. Dziś znów wezmę udział w nocnym życiu moich kociaków. Radosnych, najedzonych i wyspanych (mają na to cały dzień). Szczęśliwych, że chcę z nimi hasać do rana...
Przypomnijcie mi - czemu je wciąż mam...?
:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz