"Opowiem Wam historię pewnego kota.
Półtora roku temu na swojej drodze przy ulicy Kasztanowej w Nowym Porcie, spotkałem mocno płochliwe zwierzę.Wyglądało źle.
Oczy zaropiałe, pyszczek wyraźnie zmęczony, z futrem jakby nie mogło się umyć. Od czasu poznania owego zwierzęcia, niemalże codziennie starałem się je spotkać. Próbowałem podrzucić mu miskę z jedzeniem „modląc” się, by pozwolił sobie pomóc. Jako absolutnie niedoświadczony wyłapywacz bezdomniaków, nie mogłem wpaść na pomysł w jaki sposób mógłbym go złapać.
I tak mijały miesiące.
Sądząc po rozmiarach zwierzaka, byłem pewny że jest to kocia kobieta. To raczej one wyglądają najczęściej na zmęczone, pobite i zmarnowane.
Każda próba podejścia do niej kończyła się paniczną ucieczką. Gdy szedłem z psem, nie było nawet mowy, by podeszła na odległość bliższą niż 15-20 m. Miska również nie była dla niej zachętą i czymś, czemu mogłaby zaufać. Nigdy nawet nie skubnęła przy mnie choćby kęsa tego, co jej przyniosłem.
Dopiero gdy wycofałem się kilkadziesiąt metrów, gdzieś w oddali widziałem jej łepek schylający się do jedzenia.
Muszę przyznać, że nie raz i nie dziesięć razy wchodziłem do tramwaju lub domu z oczami pełnymi łez.
Nie raz słyszałem:
„Krzychu, daj spokój...Świata nie zbawisz!
Przestań, robisz co możesz, ale nie wszystko da się odwrócić!”
itp.
Tak, zgadza się... Jestem rozemocjonowanym budowniczym kocich domków i nie radzę sobie z takimi widokami. Idąc do weterynarza z poważną sprawą mojego psa lub kota, trzęsę się jak gówno w betoniarce, a lekarze Pan Adam i Pani Ola, uśmiechają się próbując mnie uspokoić....
Już rok temu w sylwestrową noc, która sprawia nam, ludziom tyle radości, myślałem co z nią, co z nimi będzie - z tymi, którzy nie mogą liczyć na tabletkę uspokajającą od swoich właścicieli. Nikt przecież nie pozwoli im schować się do łazienki i nie pogłaszcze po grzbiecie w geście uspokojenie.
I tak nieubłaganie nadszedł koniec 2013 roku.
31 grudnia
Była dokładnie 14:17 gdy wysiadłem w Nowym Porcie.Idąc Kasztanową zwróciłem uwagę na dziwnie zachowujących się ludzi. Wszyscy idący przede mną, w tym samym miejscu patrzyli na lewo, w krzaki, przy klatce schodowej przy końcu bloku. Dochodząc do tego miejsca niczym bezwolny muł również tam spojrzałem...
I to był widok którego nie zapomnę pewnie przez długie lata, a może i do końca życia.
Widzę kota...Przycupnął na chodniku za ogródkiem pod samą ścianą bloku. Był umierający.
Pyszczek zlepiony czymś czarnym. Sądziłem, że to błoto lub zakrzepła krew.Stanąłem i przez kilkanaście sekund wpatrywałem się w niego.
Nie wiedziałem skąd ja tego kota znam(?)
Wyglądał tak źle, że pewnie podświadomie wyrzucałem tą najgorszą myśl z głowy - TO ONA!
Niestety...to była ta kotka, którą po raz pierwszy spotkałem półtora roku temu. Wtedy wyglądała źle. Jednak mogła uciekać! Teraz byłem pewny, że to już koniec. Niestety moje obawy, które miałem przez cały ten czas, najprawdopodobniej się spełnią.
Ludzie idący obok, wpatrywali się we mnie i w kota, jakby chcieli zapytać...
”I co ty niby chcesz zrobić...? Ten kot zdycha, baranie...zostaw go!”
Postałem tam jeszcze dłuższą chwilę, próbując zorientować się na odległość w jakim stanie jest to zwierzę(?)
Podchodziłem do niej krok po kroku. Wyglądała zatrważająco źle. Jej ciało było wygięte w pałąk, jakby sparaliżowana, z wiotkimi nogami próbowała się ruszyć. Naprawdę nie widziałem jeszcze żywego kota w takim stanie...a widziałem ich wiele.
Z resztą nie będzie przesadą jeśli powiem, że tego kota w zasadzie nie można było nazwać żywym.
Po tej chwili wpatrywania się podjąłem decyzję. To była ostatnia szansa na chociażby próbę pomocy zwierzęciu.
Zdjąłem kurtkę i nie zastanawiając się już ani chwili dłużej, rzuciłem ją na kota. Nie protestowała (trudno się dziwić w takim stanie).
Z kotem na rękach popędziłem do domu po transporterek.
Nie będąc już delikatnym, niemalże wrzuciłem tam tego „potwora” i chwyciłem za telefon do Damiana.
"Stary! Błagam, podrzuć mnie do weta!"
Po 5 minutach Aga, Damian i ja jechaliśmy do przychodni.
Tam nie pozwolono nam czekać nawet chwili. Od razu do gabinetu.
Jak otworzyłem transporter, w oczach Pani Oli pojawiły się łzy.
Możecie sobie wyobrazić jak się wtedy czułem. Po raz kolejny byłem przekonany, że za chwilę będę świadkiem śmierci tego biedaka. W ułamku sekundy przypominałem sobie całe te półtora roku wypatrywania jej.
Po naprawdę krótkich oględzinach, Pani Ola zaaplikowała jej 4 strzykawy jakichś medykamentów.
Nie było czasu na badanie nerek, czy wątroby. Po prostu trzeba było zaryzykować i próbować wyciągnąć kota spod „tęczowego mostu”.
Akcja ratowania momentami przypominała sceny z serialu „Ostry dyżur”. Nawet Aga musiała się wczuć w rolę pielęgniarki...
Na prośbę Pani Oli wskoczyła na taboret i niczym Statua Wolności trzymała wlew nawadniający z glukozą.
Gdy druga kroplówka powoli się kończyła, wszyscy widzieliśmy że był to ostatni moment na odratowanie zwierzaka.
Dzięki glukozie i odżywce kot nawet zaczął się ruszać.
W jego stanie było to gigantycznym sukcesem.
Łącznie wlaliśmy w nią ponad litr płynów i 4 szpryce z lekami.
Cała wizyta trwała nie mniej niż 40 minut.
Dziś mijają trzy tygodnie od tego dnia i można powiedzieć z absolutną pewnością, że będzie dobrze.
Jesteśmy dumni, że się udało. Było okropnie blisko tej najgorszej chwili...
Aha, jeszcze jedno...
Ta kotka okazała się facetem!
Gdy go przywieźliśmy ważył 1,7 kg.
Miał ogólne zakażenie organizmu, niedrożne drogi oddechowe, wodę w płucach, obustronne zapalenie płuc.
Teraz waży ponad 5 kg.
Przez zapach ropy jaki wydzielał się z niego pierwszego dnia, nazwaliśmy go Lump - mówimy do niego Lumpek
A teraz czas na jego kompankę, która gdzieś tam walczy o życie.
Wierzę, że i ją uda się złapać i uratować, a tym samym zwrócić Lumpkowi jego kumpelkę, z którą żył przy ulicy Kasztanowej w Nowym Porcie."
Krzysztof Mendyk (Gdańsk) - wielki szacunek!
Przestań, robisz co możesz, ale nie wszystko da się odwrócić!”
itp.
Tak, zgadza się... Jestem rozemocjonowanym budowniczym kocich domków i nie radzę sobie z takimi widokami. Idąc do weterynarza z poważną sprawą mojego psa lub kota, trzęsę się jak gówno w betoniarce, a lekarze Pan Adam i Pani Ola, uśmiechają się próbując mnie uspokoić....
Już rok temu w sylwestrową noc, która sprawia nam, ludziom tyle radości, myślałem co z nią, co z nimi będzie - z tymi, którzy nie mogą liczyć na tabletkę uspokajającą od swoich właścicieli. Nikt przecież nie pozwoli im schować się do łazienki i nie pogłaszcze po grzbiecie w geście uspokojenie.
I tak nieubłaganie nadszedł koniec 2013 roku.
31 grudnia
Była dokładnie 14:17 gdy wysiadłem w Nowym Porcie.Idąc Kasztanową zwróciłem uwagę na dziwnie zachowujących się ludzi. Wszyscy idący przede mną, w tym samym miejscu patrzyli na lewo, w krzaki, przy klatce schodowej przy końcu bloku. Dochodząc do tego miejsca niczym bezwolny muł również tam spojrzałem...
I to był widok którego nie zapomnę pewnie przez długie lata, a może i do końca życia.
Widzę kota...Przycupnął na chodniku za ogródkiem pod samą ścianą bloku. Był umierający.
Pyszczek zlepiony czymś czarnym. Sądziłem, że to błoto lub zakrzepła krew.Stanąłem i przez kilkanaście sekund wpatrywałem się w niego.
Nie wiedziałem skąd ja tego kota znam(?)
Wyglądał tak źle, że pewnie podświadomie wyrzucałem tą najgorszą myśl z głowy - TO ONA!
Niestety...to była ta kotka, którą po raz pierwszy spotkałem półtora roku temu. Wtedy wyglądała źle. Jednak mogła uciekać! Teraz byłem pewny, że to już koniec. Niestety moje obawy, które miałem przez cały ten czas, najprawdopodobniej się spełnią.
Ludzie idący obok, wpatrywali się we mnie i w kota, jakby chcieli zapytać...
”I co ty niby chcesz zrobić...? Ten kot zdycha, baranie...zostaw go!”
Postałem tam jeszcze dłuższą chwilę, próbując zorientować się na odległość w jakim stanie jest to zwierzę(?)
Podchodziłem do niej krok po kroku. Wyglądała zatrważająco źle. Jej ciało było wygięte w pałąk, jakby sparaliżowana, z wiotkimi nogami próbowała się ruszyć. Naprawdę nie widziałem jeszcze żywego kota w takim stanie...a widziałem ich wiele.
Z resztą nie będzie przesadą jeśli powiem, że tego kota w zasadzie nie można było nazwać żywym.
Po tej chwili wpatrywania się podjąłem decyzję. To była ostatnia szansa na chociażby próbę pomocy zwierzęciu.
Zdjąłem kurtkę i nie zastanawiając się już ani chwili dłużej, rzuciłem ją na kota. Nie protestowała (trudno się dziwić w takim stanie).
Z kotem na rękach popędziłem do domu po transporterek.
Nie będąc już delikatnym, niemalże wrzuciłem tam tego „potwora” i chwyciłem za telefon do Damiana.
"Stary! Błagam, podrzuć mnie do weta!"
Po 5 minutach Aga, Damian i ja jechaliśmy do przychodni.
Tam nie pozwolono nam czekać nawet chwili. Od razu do gabinetu.
Jak otworzyłem transporter, w oczach Pani Oli pojawiły się łzy.
Możecie sobie wyobrazić jak się wtedy czułem. Po raz kolejny byłem przekonany, że za chwilę będę świadkiem śmierci tego biedaka. W ułamku sekundy przypominałem sobie całe te półtora roku wypatrywania jej.
Po naprawdę krótkich oględzinach, Pani Ola zaaplikowała jej 4 strzykawy jakichś medykamentów.
Nie było czasu na badanie nerek, czy wątroby. Po prostu trzeba było zaryzykować i próbować wyciągnąć kota spod „tęczowego mostu”.
Akcja ratowania momentami przypominała sceny z serialu „Ostry dyżur”. Nawet Aga musiała się wczuć w rolę pielęgniarki...
Na prośbę Pani Oli wskoczyła na taboret i niczym Statua Wolności trzymała wlew nawadniający z glukozą.
Gdy druga kroplówka powoli się kończyła, wszyscy widzieliśmy że był to ostatni moment na odratowanie zwierzaka.
Dzięki glukozie i odżywce kot nawet zaczął się ruszać.
W jego stanie było to gigantycznym sukcesem.
Łącznie wlaliśmy w nią ponad litr płynów i 4 szpryce z lekami.
Cała wizyta trwała nie mniej niż 40 minut.
Dziś mijają trzy tygodnie od tego dnia i można powiedzieć z absolutną pewnością, że będzie dobrze.
Jesteśmy dumni, że się udało. Było okropnie blisko tej najgorszej chwili...
Aha, jeszcze jedno...
Ta kotka okazała się facetem!
Gdy go przywieźliśmy ważył 1,7 kg.
Miał ogólne zakażenie organizmu, niedrożne drogi oddechowe, wodę w płucach, obustronne zapalenie płuc.
Teraz waży ponad 5 kg.
Przez zapach ropy jaki wydzielał się z niego pierwszego dnia, nazwaliśmy go Lump - mówimy do niego Lumpek
A teraz czas na jego kompankę, która gdzieś tam walczy o życie.
Wierzę, że i ją uda się złapać i uratować, a tym samym zwrócić Lumpkowi jego kumpelkę, z którą żył przy ulicy Kasztanowej w Nowym Porcie."
Krzysztof Mendyk (Gdańsk) - wielki szacunek!
Oby więcej takich ludzi było na tym świecie...
OdpowiedzUsuńDokładnie!
UsuńAż mi się oczy spociły, świetny facet.
OdpowiedzUsuńNiewielu ludzi interesuje się dzisiaj losem sąsiada za ścianą, a co dopiero jakimś małym, chorym, bezdomnym kotem... Na szczęście są jeszcze ludzie, tacy jak pan Krzysztof. Dzięki nim nadal wierzę w człowieka, przez duże "C" :)
Usuń